Ma na koncie 67 występów i ponad 20 goli w reprezentacjach Polski od U-14 do U-21, grał na mistrzostwach Europy U-17, U-19 i U-21. Dwukrotnie zmusił do kapitulacji bramkarza reprezentacji Rosji (06.09.2002 Hajnówka, 3:2 dla Polski).
Był kapitanem narodowej drużyny. Grał razem z Jakubem Błaszczykowskim, Łukaszem Piszczkiem czy Łukaszem Fabiańskim. Był na testach we włoskim Udinese Calcio i duńskim FF Viborg, ale w polskiej ekstraklasie zagrał 21 w Amice Wronki, 2 w białostockiej Jagiellonii i tyleż w barwach Lecha Poznań (na testach) w Pucharze Ekstraklasy. W zespole Amici, jako 16-latek zagrał kilka minut w meczu Pucharu UEFA w Maladze. W wiosennej rundzie sezonu 2012/2013 pomaga suwalskim Wigrom w walce o utrzymanie się w II lidze. „Życie pisze różne scenariusze” – podsumowuje swoją dotychczasową karierę piłkarską i niecierpliwe czeka na początek czerwca. „Wówczas będą miały dwa bardzo ważne dla mnie wydarzenia: na pewno zostanę tatą (to będzie SYN!!!) i, niemal na pewno, będę się cieszył z tego, że Wigry zostają w II lidze.” – dodaje
Bohaterem naszej rozmowy jest Marcin Tarnowski, ofensywny pomocnik.
Marcin, jak to się stało, że zaledwie 28-letni piłkarz, mający na koncie wiele występów w reprezentacjach Polski, min. z Łukaszem Fabiańskim, Łukaszem Piszczkiem czy Jakubem Błaszczykowskim, zamiast grać za granicą lub w polskiej ekstraklasie, biega po boisku w barwach II-ligowych Wigier Suwałki?
Marcin Tarnowski: – Życie pisze różne scenariusze. W moim przypadku napisało tak, że gram niżej niż bym sobie wymarzył.
Nic dziwnego, że piłkarz, który 45 lat po wielkim zwycięstwie, dzięki dwóm golom Gerarda Cieślika, Polski nad ZSSR (rok 1957, 2:1 w Chorzowie), też dwa razy umieszcza piłkę w siatce bramki Rosji (rok 2002, 3:2 w Hajnówce), ma większe aspiracje. To w polskiej piłce był wyczyn nie lada, nawet jeśli weźmie się poprawkę na to, że grały reprezentacje do lat 17.
M.T.: Nie wiem dlaczego tak potoczyła się moja kariera. Może przyczyną były moje liczne kontuzje? Może zabrakło szczęścia? W mojej dotychczasowej przygodzie z piłką zawsze czegoś mi brakowało. A to kontuzje przed najważniejszymi meczami, a to mój zły wybór dotyczący zmiany barw klubowych… Życie potoczyło się tak, jak się potoczyło. Trzeba się z tym pogodzić i żyć dalej, jak najlepiej, uczciwie i szczęśliwie, a i tak będzie co wspominać.
Unia Janikowo, Amica Wronki, Zawisza Bydgoszcz, Lech Poznań, Jagiellonia Białystok, ponownie Unia i Zawisza, Chojnicznaka Chojnice, Lech Rypin i dziś Wigry Suwałki. Heraklit twierdził, że „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”. Ty wszedłeś i to dwukrotnie, bowiem wracałeś do Unii Janikowo i Zawiszy Bydgoszcz. Warto było?
M.T.: Błąd popełniłem przechodząc do Jagiellonii. Byłem młody, ambitny, a zagrałem tylko w dwóch meczach. Trener Ryszard Tarasiewicz widział mnie w drużynie, chciał dać pograć, ale nie zdążył bo odszedł. Jego następca, Artur Płatek uznał, że należy mnie wypożyczyć i tak wróciłem do Unii Janikowo. To też był błąd, bo w tym czasie miałem propozycje z Ruchu Chorzów, Polonii Bytom, ŁKS Łomża na półroczne wypożyczenie, Śląsk Wrocław. Zdecydowałem się na powrót w rodzinne strony, do drużyny, która chciała walczyć o powrót do I ligi. Myślałem, że powrót do domu, do dobrze ułożonego klubu, będzie szansą na odbudowanie formy przede wszystkim psychicznej. Dziś wiem, że to był kolejny błąd.
Marcin, czy u podłoża twojej decyzji o przejściu do Jagiellonii nie leżały nieudane testy w Lechu Poznań, w którym zagrałeś tylko dwa mecze i to nie w lidze, ale w Pucharze Ekstraklasy?
M.T.: To było w okresie, w którym dochodziło do fuzji Amici z Lechem. Formalnie byłem wówczas piłkarzem Amici wypożyczonym do Zawiszy Bydgoszcz prowadzonej przez Bogusława Banika. Zagrałem we wszystkich 17 meczach rundy jesiennej, strzeliłem jednego gola. Godziłem to z występami w reprezentacji U-21. Wówczas też miałem propozycje z klubów polskiej ekstraklasy i duńskiego FF Viborg. W Danii, po testach, byłem bliski popisania kontraktu. Niestety, na przeszkodzie stanęła zaporowa cena postawiona przez Amicę, za wysoka nie tylko dla Zawiszy, który chciał mnie wykupić, ale też dla Duńczyków. Wróciłem do Wronek i pół roku grałem w III lidze. To wówczas zauważył mnie i zaprosił na testy do Lecha Poznań prowadzący „Kolejarza” Franciszek Smuda. Zagrałem dwa mecze w Pucharze Ekstraklasy i, chociaż w opinii mojej i wielu obserwatorów wypadłem nieźle, nie przekonałem do siebie trenera Smudy, który stawiał na zawodników starszych wiekiem, doświadczonych. W tej sytuacji zdecydowałem się na zmianę klubu. Z kilku propozycji najkorzystniejsza, tak mi się wówczas wydawało, przedstawiła Jagiellonia. I tak trafiłem do Białegostoku, czego dziś żałuję. Jedno sprostowanie: w statystykach na stronach piłkarskich podaje się, że w Jadze zagrałem dwa mecze. Nie jest to prawdą, wystąpiłem w niej w siedmiu spotkaniach. Moje problemy w Jagiellonii zaczęły się po zmianie trenera. Nowy szkoleniowiec, pan Płatek, na mojej pozycji widział innego zawodnika. Byłem młody, ambitny, chciałem grać, grać jak najwięcej. Nie interesowały mnie pieniądze i grzanie ławy. Po którymś z kolei spięciu trener uznał, ze powinienem pójść na wypożyczenie. Ja byłem innego zdania i postanowiłem wrócić do Janikowa. I to też był błąd, może większy niż byłoby pójście na wypożyczenie do innego klubu ekstraklasy? Jeśli mam do kogoś pretensje to głównie do siebie. Trochę też do działaczy z Wronek, którzy stawiając zaporową cenę za młodego piłkarza zablokowali mu szansę rozwoju.
A jaką wymierną wartość, w euro lub złotówkach ma dziś, twoim zdaniem, piłkarz Marcin Tarnowski?
M.T.: Przed kilkoma laty ceniłem się wysoko, a dziś…
Pomogę ci. W 2010 roku jeden z portali internetowych wycenił cię na 75 tysięcy euro lub 300 tysięcy złotych.
M.W.: Dziś ta wartość jest niższa, chociażby dlatego, że gram dziś w II lidze polskiej, a nie powiedzmy duńskiej czy niemieckiej. Piłkarz jest towarem, a jego wartość wynosi nie tyle na ile wyceniają go dziennikarze czy bukmacherzy, ale tyle, ile za niego jest gotów zapłacić właściciel klubu. Ale cieszę się, że są jeszcze ludzie pamiętający, że grał i gra dalej piłkarz Marcin Tarnowski, który ma ciągle nadzieje na grę w wyższej lidze niż II.
To wróćmy na chwilę do wspominanego już meczu z Rosją, wygranego przez Polskę 3:2, w dużej mierze dzięki twoim dwóm golom. Z tamtej drużyny, prowadzonej przez Andrzeja Zamilskiego jednak to nie ty, strzelec dwóch goli, a Łukasz Fabiański ze Sparty Brodnica i Łukasz Piszczek z Gwarka Zabrze zrobili międzynarodowe klubowe i reprezentacyjne kariery. Jak, dziś po 11 latach, wspominasz tamten mecz?
M.T.: Jak każdy reprezentacyjny, z olbrzymim sentymentem. Dwa gole strzelone Rosji mają swoją wymowę. Ale ważniejsze od nich było powołanie do kadry. Nie tylko na ten mecz. Tak samo przeżywałem każdy wyjazd na reprezentację, każdy rozegrany w niej mecz. A te dwa gole strzelone Rosjanom dodały mi pewności siebie, wiary w umiejętności, możliwości. Po dziesięciu latach znalazłem się na liście Przeglądu Sportowego obejmującej zmarnowane talenty polskiej piłki. Zagrałem w 67 meczach reprezentacji od U-14 do U-21, byłem ich kapitanem, strzeliłem 23 lub 24 gole, najwięcej z zawodników występujących w drużynach juniorskich i młodzieżowych.
A który z tych goli utkwił ci najbardziej w pamięci?
M.T.: Na Mistrzostwach Europy w 2002 roku w Danii, w pierwszym meczu z Węgrami strzeliłem gola na 1:0 i zarobiłem karnego. Mecz wygraliśmy 3:1, ale ten mecz zapamiętałem też z innego powodu. Otóż doznałem kontuzji kostki, która wyeliminowała mnie z pozostałych spotkań eliminacyjnych. Te niestety przegraliśmy bo najpierw ulegliśmy 0:1 Niemcom, dla których gola strzelił Lukas Podolski, a później zremisowaliśmy 1:1 z Gruzją. Z Węgrami grałem 60 minut, ale to po tym meczu podszedł do mnie menadżer Panatinaikosu Ateny z propozycją przyjazdu na testy na konto klubu. Nie pojechałem. Dlaczego? Może dlatego, że byłem wówczas za młody na taką wyprawę. A może za bardzo chciałem żyć i grać w Polsce? Nie wiem, pomimo upływu lat nie wiem. Pamiętam też mistrzostwa Europy we Francji. W kadrze rocznika 1984 znalazło się dwóch piłkarzy o rok młodszych: ja i Łukasz Fabiański. Zaczęliśmy od wygranej z Hiszpanią. Wygrana w drugim spotkaniu z Francją dawała nam awans do następnej rundy. Miałem sytuację sam na sam z bramkarzem i nie strzeliłem gola. Zemściło się to w ostatniej minucie, kiedy gola dającego zwycięstwo zdobyli Francuzi. W trzecim meczu, z nożem na gardle, przegraliśmy z Izraelem, chociaż i w tym przypadku wygrana dawała nam awans z grupy. Popłakałem się, ale pretensje miałem sam do siebie. I tego żalu po zmarnowanej sytuacji w spotkaniu z Francuzami nie ukoiły słowa pocieszenia od kolegów z drużyny i kadry trenerskiej, że „nie tacy jak ty nie strzelali w takich sytuacjach”.
Nie tacy jak ty nie wykorzystywali sytuacji sam na sam z bramkarzami, ale też nie strzelali rzutów karnych. A zdarzyło ci się to w meczu z udziałem dwóch, nazwijmy to „twoich” drużyn, Unia Janikowo – Zawisza Bydgoszcz.
M.T.: Na szczęście Zawisza, której barw wówczas broniłem wgrała w Janikowie aż 3:0. Nie strzeliłem i nie mam żadnego usprawiedliwienia. Chciałem dobrze, a wyszło jak wyszło.
Patrzę na twoją fryzurę i nie widzę grzywy tak charakterystycznej dla lwa. Tymczasem przed kilkoma laty, na portalu futbol.pl, napisano o tobie: „BOHATER 22 KOLEJKI. (…) Kapitan Unii Janikowo, choć niemal całą drugą połowę grał z rozciętym łukiem brwiowym, walczył jak lew, a w końcówce dobił rywala…”
M.T.: Lew, żeby przypodobać się lwicy, poszedł do fryzjera i dlatego aktualnie nie ma grzywy. To był mecz z Flotą Świnoujście, do której wiosną stratę z 13 punktów, między innymi dzięki wygranej w tym meczu u siebie 3:0, zmniejszyliśmy tylko do jednego. Ale rywale już więcej punktów nie stracili i awansowali na zaplecze ekstraklasy. Mieliśmy fajną, młodą, waleczną drużynę. Grał w niej obecny zawodnik Wisły Puławy Piotrek Nowosielski.
W roku 2010 środowisko sportowe obiegła informacja o zatrzymaniu piłkarza Marcina T. Podejrzanego o handel narkotykami. To wówczas na portalu 90minut.pl pojawiły się wpisy rozszyfrowując inicjał T. jako Tarnowski. Jak się wówczas czułeś?
M.T.: Wielu kibiców, nie zastanawiając się głębiej, nie czytając do końca informacji, T. Rozszyfrowało jako Tarnowski. Ludzie, którzy mnie znają po prostu uśmiechnęli się, bo wiedzieli jaki jestem.
A jaki jesteś?
M.T.: Prywatnie?
Tak, prywatnie…
M.T.: Jestem człowiekiem spokojnym, chociaż do czasu. W sytuacjach spornych gotów jestem szukać kompromisu, nikomu nie życzę źle, nie zazdroszczę, cieszę się z tego co mam, ale, jak każdy, chciałbym mieć jeszcze lepiej. Wkrótce przyjdzie na świat mój syn. Z narzeczoną jesteśmy już dosyć długo, po narodzeniu dziecka planujemy ślub i będziemy sobie pomału układać wspólne życie. Czy będzie ono związane dalej z piłką nożną – to się okaże. Wszystko zależy od mojej formy i odrobiny sportowego szczęścia. Dopisze czy nie będę dążył do stworzenia szczęśliwej rodziny.
Jak trafiłeś do Wigier?
M.T.: Kiedy jesienią 2011 roku, po rozegraniu wszystkich spotkań w rundzie w barwach Chojniczanki usłyszałem do trenera, że jeszcze nie jestem gotowy do gry, a trafiłem do tego klubu po półrocznej przerwie spowodowanej kontuzją, nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Jak to nieprzygotowany, przecież zagrałem we wszystkich meczach w rundzie. Zapytałem o to trenera, ale zamiast wyjaśnienia usłyszałem, że musimy się jakoś dogadać. Nie miałem zamiaru. Rozwiązaliśmy umowę, a ja byłem już gotów rzucić piłkę. Wówczas zadzwonił od mnie trener Lecha Rypin. Raz, drugi, trzeci… Namawiał żebym zmienił decyzję i pograł jeszcze trochę. Zapewniał, że w klubie są dobre warunki i ambitne plany. Po rozmowach z narzeczoną i rodziną postanowiłem spróbować. Było super. Zrobiliśmy awans do II ligi, a ja nabawiłem się kontuzji, która wykluczyła mnie z gry na pół roku. Wróciłem na trzy ostatnie mecze i to na końcówki. I wówczas z finansowania klubu wycofał się sponsor strategiczny. Efekt – upadłość Lecha. Rozwiązaliśmy umowy, rozjechaliśmy się do domów i czekaliśmy na telefony z innych klubów. W rozmowie telefonicznej z moim serdecznym kolegą Aleksem (Aleksandar Atanacković – dop. wł.) dowiedziałem się, że dzwonił od niego prezes suwalskich Wigier. Wówczas poprosiłem Aleksa, żeby przy okazji następnej rozmowy zapytał prezesa Wigier czy nie potrzebują jeszcze jednego pomocnika. Po kilku dniach zadzwonił Aleks. Pakuj się, jedziemy do Suwałk, zagrasz sparing, porozmawiasz z trenerem i zobaczymy co z tego wyjdzie – mówił. Czekałem wówczas na telefon z Calisii Kalisz, wiadomo bliżej domu i rozmawiałem z Dolcanem Ząbki. Z Dolcanem nie dogadaliśmy się, a Calisia milczała więc zdecydowałem się na wyprawę do Suwałk. Przyjechałem, zagrałem, zostałem – tak można to powiedzieć najkrócej. To jednak uproszczenie bo w rozmowie klub zaproponował mi swoje, a ja postawiłem swoje warunki. Po jechałem do domu, a już następnego dnia zadzwonił prezes Dariusz Mazur. Znaleźliśmy kompromisowe rozwiązanie i tak zostałem piłkarzem Wigier.
Nie obawiałeś się wyprawy na polski biegun zimna.
M.T.: Raczej nie. Wszak miałem już doświadczenie z Białegostoku. Tu trafiłem do świata innych ludzi, serdecznych, otwartych, życzliwych, innych niż w moim rodzinnym regionie.
Urodziłeś się w Mogilnie, czyli na pograniczu Wielkopolski i Kujaw. Kim się bardziej czujesz, Kujawiakiem czy „polskim Szkotem”, jak często określa się Wielkpolan.
M.T.: Nie ma we mnie ani odrobiny Szkota. Jestem Kujawiakiem z krwi i kości. Mój ojciec pochodzi z Kruszwicy, mama z Turku. Rodzice poznali się w Inowrocławiu, a mieszkamy u dziadków na wsi, niedaleko Janikowa. Jestem Kujawiakiem, czuję się Kujawiakiem, grałem w reprezentacji województwa kujawsko-pomorskiego, ale miałem też epizod w klubie z Wielkopolski – Amice Wronki. Cieszę się, że jestem na Suwalszczyźnie, czuję się tu wspaniale i nie ukrywam, że chociaż tęsknię za domem, to chciałbym „zakotwiczyć” tu na dłużej niż tylko do zakończenia rundy wiosennej.
Nie doskwiera ci samotność?
M.T.: Z przerwami bywała u mnie narzeczona. Teraz pojechała do domu, bo wiadomo zbliża się pora rozwiązania. Owszem, doskwiera. Mój dzień to oczekiwanie na trening i czas po nim, z którym nie bardzo wiem co mam zrobić. W czasie wolnym oglądam telewizję, buszuję po internecie i przez telefon rozmawiam z bliskimi. Mam nadzieję, że jeśli zostanę w Suwałkach, sprowadzę tu narzeczoną, a może już żonę i synka.
A jak sobie radzisz w kuchni?
M.T.: Nie najgorzej. Mam swoje dwa ulubione dania: spaghetti na szybko i ryż z kurczakiem. A z resztą jakoś sobie radzę. Robię kanapki. Lubię ciasta, ale nie umiem ich robić. Jakoś daję sobie radę i głodny nie chodzę.
Z innej beczki. Swat czy przyzwoitka?
M.T.: Swat czy przyzwoitka? A domyślam się, że chodzi o Aleksa i Martę. Raczej swat. Zapoznałem ich z sobą i dziś są małżeństwem. Grałem wówczas w Zawiszy Bydgoszcz i mieszkałem z Aleksem, który dopiero uczył się Polski i polskiego. Poszliśmy na dyskotekę i tam zapoznałem go z Martą, moją koleżanką. Wówczas nie spodziewałem się, że wyjdzie z tego trwały związek. Wyszedł i szczerze życzę im by trwał do końca życia. Byłem zaproszony na ich ślub, ale niestety byłem w tym czasie poza granicami Polski i nie mogłem przyjechać. Dalej utrzymujemy ze sobą bliski kontakt, dogadujemy się i jest fajnie.
Jak oceniasz szanse Wigier na utrzymanie się w II lidze?
M.T.: Szanse są duże. Szkoda, że poprzednia drużyna zawaliła jesienną rundę. Tylko 13 punktów w 17 meczach, przy 20 zdobytych przez nas w 12 pokazuje różnicę. Gdyby mieli ich 4-5 więcej dziś chyba moglibyśmy spać spokojnie. Ale stało się. Wigry były młodą drużyną, większość chłopaków stawiała pierwsze kroki w II lidze, a jest to liga naprawdę trudna, liga w której gra bardzo wielu piłkarzy, którzy, jak to się mówi, z niejednego pieca chleb jedli. To liga, w której część drużyn walczy, a druga gra w piłkę.
A Wigry? Walczą czy grają w piłkę?
M.T.: W tej rundzie Wigry walczą starając się grać w piłkę. W ten sposób wyszarpują wręcz punkty rywalom. Nie ulega wątpliwości, że spadek do III ligi dla wielu piłkarzy oznacza utratę zatrudnienia i szans na piłkarski rozwój. To muszą zrozumieć przede wszystkim młodzi piłkarze. Taka jest prawda. A jeśli kogoś boli, że mówię to w oczy – trudno. Spadek dla wielu to koniec sportowej przygody i taka jest prawda. Wierzę, że się utrzymamy. Dziś sytuacja jest taka, że nikt nie powinien liczyć na naszą piękną grę, bo nam nie o piękno, ale o punkty chodzi. Tych zaś żadne rywal nie odda bez walki. Musimy je wyrwać rywalom wkładając w to sto procent swoich sił, umiejętności, serca i rozumu.
Ale żeby zdobywać punkty trener musi mieć do dyspozycji wszystkich swoich najlepszych zawodników. Tymczasem zdarzają się takie przypadki jak twój w meczu z Concordią. Dwie żółte kartki i w 35 minucie marsz do szatni.
M.T.: Moim zdaniem sędzia ukarał mnie „na wyrost”. W obu przypadkach to ja byłem faulowany, ale ukarana została moja drużyna. W tych 35 minutach, w których przebywałem na boisku, nie popełniłem ani jednego faulu. Byłem, co mi się rzadko zdarza, boiskowym aniołem, któremu sędzia przyprawił rogi. Obie kartki dostałem za symulowanie faulu. Tymczasem po pierwszym, tym w polu karnym Concordii, do dziś mam spuchniętą nogę w kostce. Biegliśmy bark w bark zostałem potrącony i przewróciłem się. Sędzia dobiegł od mnie i, z nieukrywaną satysfakcją, rzucił: symulacja, masz czerwień. Na szczęście chłopcy nie tylko dowieźli wynik, ale w końcówce dorzucili jeszcze jednego gola.
Wygraliście w Suwałkach grając w osłabieniu, ale w Nowym Dworze nie potrafiliście wygrać mając przewagę jednego zawodnika. I to przez 75 minut.
M.T.: To fakt. To nie my, a grający z kontry Świt bliższy był wygranej. Gospodarze przeprowadzili dwie kontry, które powinny zakończyć się zdobyciem gola. Na szczęście, zachowaliśmy czyste konto i wywieźliśmy jeden punkt.
Co jest mocną, a co słabą stroną Wigier?
M.T.: Myślę, że mocną stroną Wigier jest drużyna. Nie mam na myśli indywidualności, poszczególnych formacji, ale całą drużynę, wszystkich chłopaków. Tworzymy zwarty kolektyw, w którym panuje dobra koleżeńska atmosfera i to jest siłą Wigier. A słaba strona…(chwila milczenia). Nie zdradzajmy tajemnicy, nie ułatwiajmy życia najbliższym rywalom. Im mniej o nas wiedzą tym lepiej dla nas. Im więcej my wiemy o nich, tym gorzej dla nich. Ale tę wiedzę obu stron w sobotni wieczór zweryfikuje boisko. Jeśli dalej będziemy tworzyli jedną rodzinę, jeśli nikt nie pęknie, to trudno będzie znaleźć u nas słabą stronę. Żadnego meczu nie wygrał, ale też nie przegrał jeden zawodnik. Wygrywamy czy przegrywamy jest to efekt pracy całej drużyny, tych którzy są na boisku i tych, którzy tym razem zostają na ławce rezerwowych. Jesteśmy jedną drużyną na dobre i na złe. I u nas tak jest.
I niech tak zostanie do końca sezonu i jeszcze dłużej. Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Tadeusz Moćkun