Jest jednym z trzech zawodników z lat 80-tych i 90-tych ubiegłego wieku, którzy w drugiej dekadzie wieku XXI pracują w SKS Wigry Suwałki. Ci trzej suwalscy, wigierscy, muszkieterowie to Dariusz Mazur – prezes Wigier, Andrzej Spura – trener II drużyny i nasz dzisiejszy rozmówca: „Funio”, jak nazywali go koledzy z boiska, „Kiero” jak mówią o nim aktualni piłkarze, czyli – Zbyszek Kowalewski – kierownik II ligowego zespołu Wigier Suwałki.
Jak na przestrzeni wieków, bo grałeś w Wigrach w wieku XX, a kierownikiem zespołu jesteś już w XXI, czy, a zmieniły się suwalskie Wigry?. Jesteś w stanie porównać drużynę w której grałeś z tą, w której jesteś kierownikiem, drużynę „Funia” z drużyną „Kiero”?
Zbigniew Kowalewski: Zaczynałem grę w Wigrach z takimi zawodnikami jak Marek Bołądź, Heniek Śliwiński, Michał Syryca, Krzysiek Ołowniuk, Romek Wiszniewski, Andrzej Lauryn – to były tuzy nie tylko suwalskiej piłki, od których można się było wiele nauczyć. Młody piłkarz, wchodzący wówczas do drużyny, więcej korzystał z wiedzy starszych kolegów niż trenerów. A klub? W czasach kiedy połowę lub więcej drużyny stanowili suwalczanie atmosfera była dobra. Kiedy te proporcje zaczęły ulegać zmianie było trochę podziałów, ale nie takich, które rozbijałyby zespół. Wpływ na atmosferę w drużynie mieli zawodnicy starsi, doświadczeni, dla których wizerunek zespołu był rzeczą bardzo ważną.
A sportowo?
Z.K.: Trudno porównywać. Bywało różnie. Mieliśmy drużynę dobrą, nawet bardzo dobrą, ale też słabszą, czego efektem był między innymi spadek do IV ligi. Zdarzały się też problemy organizacyjne.
Gdyby doszło do boiskowej konfrontacji drużyny w której grałeś z tą, w której jesteś kierownikiem, to która z nich wyszłaby z niej zwycięsko. Oczywiście biorąc poprawkę na wiek tej pierwszej?
Z.K.: Niczego nie odbierając chłopakom którzy grają dziś w Wigrach, mieliby jednak problemy z najlepszą drużyną z moich czasów. Marek Bołądź był takim profesorem pola karnego, jakich dziś spotyka się rzadko. Podobnie gra dziś Kamil Wenger. Może nie ma jeszcze w nim tej siły spokoju, jaka cechowała Marka, ale umiejętności ma już naprawdę duże. Królem środka boiska był wówczas Heniek Śliwiński. Dziś do takiej roli pretenduje Aleks, czyli Aleksandar Atanacković. Każdy z nich ma swoje dobre i słabsze piłkarsko strony. W linii ataku przydałaby się dziś nam taka perełka, jaką był Romek Wiszniewski: szybki, bardzo dobry technicznie, grający bardzo dobrze głowa i obiema nogami.
A który z obecnych piłkarzy stylem gry, wszechstronnością przypomina ciebie?
Z.K.: Marcin Tarnowski. Ja też grałem w środku i na boku pomocy, grałem na boku obrony. W jednym meczu zagrałem nawet na bramce. W meczu o Pucharu Polski ze Spartą Augustów, zastąpiłem w bramce mającego problemy zdrowotne Krzyśka Kropiwnickiego.
I przegraliście…
Z.K.: I wygraliśmy 1:0, niekoniecznie dzięki mojej grze w bramce… (śmiech)
Masz na koncie 268 spotkań i 15 goli w barwach Wigier w III lidze. Który mecz zapamiętałeś najbardziej, do którego po latach najchętniej wracasz myślami, a o którym chciałbyś zapomnieć?
Z.K.: Na pewno bardzo mocno przeżywałem mecz, w którym pokonaliśmy wprawdzie KP Wasilków, ale spadliśmy z III do IV ligi. Stało się coś, czego nikt nie przewidywał, nikt nie brał pod uwagę nawet w najczarniejszych wizjach. To był bardzo, ale to bardzo bolesny cios. Trenerem był wówczas Wojciech Niedźwiedzki, a ja kapitanem drużyny. Na szczęście do klubu wrócił trener Grzegorz Szerszenowicz, poukładał drużynę i po roku banicji wróciliśmy do III ligi. I ten powrót był taką przyjemną chwilą, do której chętnie wracam po latach. Po którymś z wyjazdowych spotkań, na obiedzie w Olsztynie, powiedziałem, że jak, jako kapitan pozwoliłem, żeby zespół spadł z III ligi, to też, jako kapitan, zrobię wszystko by do niej wrócił. A po spadku byłem bliski podjęcia decyzji o zawieszeniu piłkarskich butów na przysłowiowym kołku. Zrobiłem to po roku gry po powrocie do III ligi. Miałem wówczas 33 lata. Były już problemy ze znalezieniem pracy, a ja trafiłem na człowieka, który tworzył drużynę piłkarską w Podlaskim Oddziale Straży Granicznej i widział w niej mnie. Nie tylko w charakterze piłkarza, ale też funkcjonariusza. Sport w starży granicznej stał wówczas na wysokim poziomie. Drużyna piłkarska rozgrywała zimą 4-5 turniejów, grała też latem na boisku. Potrzebna była zatem szeroka kadra. Zasugerowano mi złożenie dokumentów o przyjęcie do pracy w POSG. Długo się nie zastanawiałem, bo nie było nad czym. Piłkarska kariera dobiegała końca. Pracowałem wówczas w straży bankowej, której rolę zaczynały przejmować wchodzące na rynek prywatne firmy ochroniarskie. Z perspektywy czasu uważam, że składając dokumenty o przyjęcie do straży granicznej dokonałem wówczas właściwego wyboru. Dziś jestem na emeryturze i dalej mogę pracować przy piłce.
W straży granicznej zdobywałeś medale piłkarskich mistrzostw Polski.
Z.K.: Grałem w mistrzostwach kraju straży granicznej i służb mundurowych. Grałem w drużynie, która zdobyła zloty medal mistrzostw Polski Straży Granicznej. W mistrzostwach służb mundurowych zajmowaliśmy 4 i 5 miejsce. Ale poziom tych rozgrywek był bardzo wysoki. W turniejach grało nawet po 40 drużyn, a ton rywalizacji nadawały zespoły śląskie.
Jako piłkarz odnosiłeś sukcesy w turniejach mundurowych, a czego zabrakło, żebyś podobne odniósł jako cywil, zawodnik Wigier?
Z.K.: To były inne czasy. Jak większość moich kolegów, nie miałem propozycji z klubów z wyższych klas. Być może zabrakło mi trochę odwagi, siły przebicia, może odrobiny sportowego szczęścia. W Suwałkach trzymała mnie przede wszystkim rodzina. Krótko po ukończeniu nauki ożeniłem się i zostałem tatusiem. Między innymi dzięki grze w Wigrach udawało miałem dobrą pracę i udawało mi się finansowo utrzymać rodzinę, a ta była i jest dla mnie najważniejsza.
To wróćmy na chwilę do straży granicznej. Kiedy zakładałeś mundur na naszej wschodniej granicy kwitł przemyt nie tylko towarów, ale i ludzi. Nie tylko na ziemi, ale też na niebie. Sdamochody, później pociąg Suwałki – Sestokai, wreszcie samoloty. Każdy środek lokomocji był dobry, żeby zarobić na życie lub zbić fortunę. Zainteresowanych takim biznesem były setki tysięcy ludzi, „umilaniem im życia” kilka tysięcy pograniczników i celników. Łatwo nie było…
Z.K.: Pracowałem jako kontroler na przejściu granicznym w Ogrodnikach. Rzeczywiście to był okres kiedy szło wszystko: towar, ludzie, samochody i z tego trzeba było wyłapać nielegalnych imigrantów lub przemytników. Była to ciężka służba, bo pracowało się w dzień i w nocy , w słońcu, deszczu i śniegu, upale i mrozie. Dochodziło czasami do spięć z „turystami”, którzy, częściej na celnikach niż na nas – pogranicznikach, usiłowali wyprosić lub wymusić przepuszczenie przez granicę z trefnym towarem. Ale jakiś drastycznych sytuacji nie było. Przynajmniej na tych zmianach, na których ja pracowałem. Zatrzymań było mnóstwo, ale każde z nich było inne. To był nasz chleb powszedni.
Do którego „masełkiem” był wyjazd do Mińska na mecz Białoruś – Polska, w ramach eliminacji do mistrzostw świata w Korei i Japonii, w którym i ja uczestniczyłem.
Z.K.: Ten wyjazd nie był nagrodą. Nam, piłkarzom w mundurach, udało się wówczas zorganizować ekipę zainteresowaną zobaczeniem na własne oczy prowadzonej przez Jerzego Engela reprezentacji Polski, która tak dobrze grała w eliminacjach do mistrzostw świata. Wiem jak ten mecz się skończył (Polska przegrała 1:4 – dop. wł.), a wycieczka się udała. Pomimo asysty białoruskiej milicji, która pilnowała nas na stadionie i pilotowała w czasie wyjazdu z Mińska.
Po ilu latach wróciłeś do klubu?
Z.K.: Po 13. Grę zakończyłem po sezonie 1997/98. Kiedy w 2011 zaczęto mówić o zmianach przepisów emerytalnych dla służb mundurowych policzyłem swój staż pracy i okazało się, że mam wymagany staż i mogę odejść na emeryturę. Wiedząc, że dostanę 75 procent uposażenia długo się nie zastanawiałem. Złożyłem dokumenty i wróciłem do cywila i do klubu.
Kiedy grałeś i kiedy po 13 latach wróciłeś do klubu był w nim Jan Adamczewski. Prezes, wiceprezes, kierownik klubu i drużyny. Chodząca legenda Wigier, ikona suwalskiej piłki, którą po roku zastąpiłeś w roli kierownika drużyny. Jak wyglądała ta zmiana pokoleń?
Z.K.: Jan to rzeczywiście ikona suwalskiej piłki. Człowiek, który nie tylko bardzo dużo dla niej robił, ale też nią żył. Dla niego piłka była i jest niezbędna do życia jak powietrze. Pamiętam Jana Adamczewskiego z czasów kiedy, jako 17-latek, wchodziłem do drużyny Wigier. To on znalazł dla mnie pierwsza pracę. Byłem jednym z piłkarzy zatrudnionych w suwalskiej lokomotywowni przez Jana Adamczewskiego, jej kierownika, członka zarządu Wigier. Zmieniał się ustrój, ludzie, piłka, władze kraju, miasta, klubu a Jan Adamczewski trwał przy piłce. To dowód, że sam w sobie był i jest dla klubu wielką wartością. Przyszedłem do klubu jako człowiek do wszystkiego. Moim zadaniem była pomoc dla takiego klubowego omnibusa – Marty Adamczewskiej, córki Jana, która w Wigrach robiła wszystko. Przez myśl mi nie przeszło, że Jan z klubu może odejść. Nie wyobrażałem sobie drużyny bez Jana Adamczewskiego w szatni, na ławce rezerwowych, na treningu czy na meczu. Kiedy powiedział, ż chce już odejść namawiałem go by został, ze tak z dnia na dzień nie można zostawić dziecka, bo klub był jego dzieckiem, które chowało się, otaczało opieką przez ponad 30 lat. Niestety, wahał się, zastanawiał, ale zdania nie zmienił. Pożegnał się z drużyną i kibicami przed towarzyskim meczem z Widzewem Łódź. Odeszły wówczas dwie legendy suwalskiej piłki – Jan Adamczewski i Grażvydas Mikulenas, najskuteczniejszy piłkarz Wigier w II lidze.
Kto zaproponował ci przejecie obowiązków kierownika drużyny?
Z.K.: Prezes Mazur. Byłem zaskoczony, a nawet przerażony tą propozycją. Pamiętałem klub jako piłkarz, czyli ktoś kto przychodzi i ma wszystko podane jak na tacy, którego obowiązkiem jest trenować raz czy dwa razy dziennie i nie zawracać sobie głowy sprawami klubu.
A na czym polega rola kierownika drużyny? Dla wielu osób jest to sekretarz trenera, liczący kartki, pilnujący przestrzegania regulaminu rozgrywek…
Z.K.: Moim zdaniem prawdziwy kierownik drużyny to klubowy ojciec piłkarzy. Takim był Jan Adamczewski, takim chciałbym być ja. Rola kierownika drużyny jest taka, jak głowy rodziny w domu – musi zadbać o wszystko co niezbędne do życia i funkcjonowania, od napojów po obsługę medyczną, sprzęt. Zawodnik ma się skupić tylko na treningu i grze, a resztą ma zając się kierownik drużyny. I mam tu na myśli nie tylko życie sportowe, ale i to, co dzieje się kiedy zawodnik opuszcza stadion. Musi znać problemy zawodników i pomóc je rozwiązywać, dzielić z chłopakami radość ale też być z nimi w chwilach trudnych. Rozmawiam z nimi, jeżdżę do szkół w których uczą się nasi piłkarze i spotykam się z nauczycielami. Nie ma dwóch takich samych osobowości. Każdy inaczej reaguje na stres, problemy. Po jednych to spływa, inni przenoszą to na trening, mecz. Ta praca wymaga czasu i poświęcenia, ale daje też satysfakcję. Poza tym przygotowanie do meczu: protokoły, kartki, sędziowie, zmiany, w małym paluszku regulamin rozgrywek, ochrona, opieka medyczna.
Pamiętasz co powiedzieliście sobie z Janem Adamczewskim kiedy na płycie boiska żegnałeś go jako kierownika drużyny i przejmowałeś jego obowiązki?
Z.K.: Dokładnie nie pamiętam, ale powiedziałem coś takiego: Jan nie ważne czy dalej będziesz mieszkał w Suwałkach czy wrócisz do Ostrołęki, ale na zawsze pozostaniesz człowiekiem Wigier i suwalczaninem. Widziałem łzy w jego oczach, widziałem jak przeżywał to co się działo. Nic dziwnego, zamykał wcale nie krótki, a jakże owocny rozdział swojego życia. Już po oficjalnym pożegnaniu Jan jeździł z nami jeszcze na kilka spotkań, wprowadzał mnie w tajniki pracy kierownika drużyny. Czułem się przy nim jak jego syn. Był profesjonalistą w tym co robił i chciał, żeby takim był jego następca, czyli ja.
A co z tej szkoły Jana Adamczewskiego wyniosłeś i chciałbyś kiedyś przekazać swojemu następcy?
Z.K.: Profesjonalizm, konsekwencje w pracy, oddanie klubowi i miastu, uczciwość wobec siebie i drugiego człowieka. Chciałbym, tak jak Jan, odchodząc z klubu, spojrzeć wszystkim prosto w oczy i, podając rękę, powiedzieć: zrobiłem wszystko, co jako kierownik drużyny i człowiek zrobić mogłem.
Po piłkarzu Zbyszku Kowalewskim została w klubie i mieście bardzo dobra opinia. Jestem przekonany i tego ci życzę, aby taka sama albo jeszcze lepsza została kiedy będziesz przekazywał drużynę swojemu następcy.
Z.K: Nie wiem czy uda mi się zmierzyć z legendą Jana Adamczewskiego, który wysoko zawiesił poprzeczkę wymagań i oczekiwań nie tylko wobec kierownika drużyny ale i człowieka. Ale zrobię wszystko, żeby zawodnicy, wszyscy dla których pracowałem, pracuję i będę pracował byli ze mnie zadowoleni tak, jak ja i moi koledzy zadowoleni byliśmy ze współpracy z Janem Adamczewskim.
Życzę powodzenia i dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Tadeusz Moćkun