OFICJALNY SERWIS KLUBU
FACEBOOK INSTAGRAM YOUTUBE TWITTER
„Do ideału jeszcze daleko”
11 kwietnia 2013, 13:49

Wiosną, prowadzone przez Donatasa Vencevciusa suwalskie Wigry wygrały trzy mecze, a jeden – ostatni- przegrały, awansowały w tabeli na 12. miejsce, ale mają najwięcej rozegranych spotkań.

W meczu z Unią dostaliśmy lekcję pokory z jednej strony, a waleczności o każą piłkę, o każdy nie metr, ale centymetr boiska z drugiej. Chcę wierzyć, że mecz z Tarnowem był wypadkiem przy pracy, który już się nie powtórzy – mówi trener.

O najbliższych meczach w Lublinie i Elblągu wypowiada się tak: To będą mecze walki. Nie będzie gry, ale walka, walka, walka. Od swoich piłkarzy oczekuję, że ją podejmą. Kto nie pęknie, ten wygra.

O rodzinie, piłkarskiej i trenerskiej karierze z DONATASEM  VENCEVICIUSEM rozmawia Tadeusz Moćkun

Mówi się, że człowiek nie powinien żyć w samotności. Tymczasem ty, najpierw jako zawodowy piłkarz, a  teraz trener już 10 lat, z małym i przerwami mieszkasz sam, z dala od żony, dzieci? Jak się czujesz w roli samotnika? Jest takie polskie powiedzenie: chłodno, głodno i do domu daleko. Chłodno jest rzeczywiście, na zagłodzonego nie wyglądasz, a jak się czujesz w roli samotnika?

Donatas Vencevicius: Jestem przyzwyczajony do takiego życia. Zostałem piłkarze, później trenerem i to jest mój świadomy wybór. A życie z dala od rodziny poniekąd związane jest z tym zawodem. Kiedy byłem czynnym piłkarzem też mieszkałem sam, a do rodziny miałem jeszcze dalej niż z Suwałk. Dziś do rodziców mieszkających w Alytusie mam  sto kilometrów, do Wilna, gdzie jest żona z córkami, dwa razy dalej. Widzimy się co dwa tygodnie, a taką rozłąkę da się wytrzymać. Bywało zatem gorzej. Zobaczymy, może rodzina przyjedzie do Suwałk, dzieciaki tu pójdą do szkoły?

Powiedz coś o swojej rodzinie. W polskiej wersji językowej na portalu wikipedia napisano, że urodziłeś się 28 listopada 1973 roku w Olicie na Litwie.

D.V.: Urodziłem się w Alytusie na Litwie. Pierwszy raz słyszę nazwę Olita w odniesieniu do mego rodzinnego Alytusa. Tak do dziś mieszkają moi rodzice. Kiedy miałem 14 lat wyjechałem do szkoły piłkarskiej w Wilnie. Tam poznałem dziewczynę o pięknym imieniu Ramune, która została moją żonę. Mamy dwie córki, starsza, w tym roku skończy 9 lat to Donata Mija, a młodsza Sofija Dominga. Obie urodziły się 5 czerwca… Tak się jakoś złożyło.

Skąd te drugie, nieco egzotyczne imiona córek?

D.V.: Mija to z duńskiego Maria, a Dominga odpowiednik Dominiki. Takie imiona nam się podobały i takie daliśmy sowim córkom. To była nasza wspólna, moja i żony, decyzja.

Wróćmy jeszcze na chwilę do twego rodzinnego Alytusa. Tam zaczynałeś uprawiać sport. Tam postawiłeś nie na narodową dyscyplinę Litwy – koszykówkę, a na znacznie mniej popularna piłkę nożną. Dlaczego?

D.V.: Moja mama pochodziła z Alytusa, tata ze wsi oddalonej o dziesięć kilometrów. Po ślubie zamieszkali na wsi, ale tata dojeżdżał do pracy w Alytusie, a mama była lekarzem w rodzinnej wsi ojca. Z tą miejscowością związane jest moje dzieciństwo. Nie było tam hali sportowej, ale blisko był stadion. Jak sięgam pamięcią w przeszłość, nigdy nie interesowała mnie koszykówka, ale zawsze piłka nożna. Mogę powiedzieć, że ucząc się chodzić uczyłem się kopać piłkę. Owszem, dobrze,  a nawet bardzo dobrze gram w kosza, ale dla mnie dyscypliną numer jeden była, jest i pozostanie piłka nożna. Jako dziecko marzyłem żeby dostać się do Żalgirisu Wilno, najlepszego, najbardziej znanego klubu na Litwie. Nie byłem w tym marzeniach odosobniony. O grze w Żalgirysie marzyła większość dzieciaków, część widziała siebie w sekcji koszykówki, ale też spora grupa w drużynie piłki nożnej.

Jak spełniłeś swoje dziecięce marzenie?

D.V.: Treningi zaczynałem jako 10-latek, bo na wcześniejsze nie pozwalały przepisy. Wówczas w Alytusie mieliśmy bardzo dobrą ekipę. Wygrywaliśmy mistrzostwa Litwy (wówczas Republiki Litewskiej wchodzącej w skład ZSRR – dop. wł.). W kadrze Litwy U-14 na mistrzostwa ZSRR z Alystusa było aż siedmiu zawodników, w tym ja. Zajęliśmy drugie miejsce w mistrzostwach ZSRR i wówczas zadecydowano, że mamy przejść do szkoły piłkarskiej w Wilnie. Rodzice mieli trochę obaw przed puszczeniem 14-latka z domu. Ale piłka nożna wygrała i pojechałem. W czasie nauki w tej szkole byliśmy obserwowani przez trenerów Żalgirysu Wilno i tam, po ukończeniu nauki, trafiliśmy.

Obserwuję ciebie w czasie tej rozmowy, ale także z obserwacji w trakcie spotkań, odnoszę wrażenie, że jesteś człowiekiem wyjątkowo spokojnym, tymczasem w opisie przebiegu twoje kariery na jednym z portali znalazłem zdanie zaczynające się do słów: młody, energiczny pomocnik…”. Który Donatas jest prawdziwy: ten „energiczny” z boiska, czy ten „siła spokoju” z trenerskiej ławki?

D.V.: Hm … (śmiech), ciężko powiedzieć. Może inaczej. Przeżywam i to bardzo każdy mecz. Tak było kiedy grałem, tak jest teraz kiedy z za linii bocznej obserwuję grę swoich  podopiecznych. Przeżywam to w inny sposób, emocje skrywam, tłumię w sobie. Nie dlatego, żebym ich się wstydził. Po prostu nastrój, emocje trenera mogą przenieść się na zawodników, a nie zawsze miałoby to pozytywny efekt. Jako zawodnik musiałem zachować spokój, bo grałem w środku pomocy, kierowałem grą drużyny, a nerwy, emocje często są złym doradcą, biorą górę nad zdrowym rozsądkiem. A w życiu? Może i jestem spokojny, ale trudno mi siebie oceniać.

Ale tłumiąc te emocje w czasie meczu prowadzisz dwie gry. W tej na boisku stawką są ligowe  punkty, w tej drugiej – toczonej z sobą – ryzyko zawału serca?

D.V.: Szczerze przyznaję, że po raz pierwszy dałem upust emocjom kiedy wbiegłem na boisko po strzeleniu przez nas drugiego gola w meczu z Puszczą Niepołomice. Emocji zatem nie uzewnętrzniam, ale towarzyszą mi one w trenerskiej pracy i w życiu. Zawsze chcę wygrywać, a nie da się grać bazując na „sile spokoju”. Emocje są niezbędne.

To, już bez emocji, wróćmy na piłkarskie boisko, a  raczej boiska, bo tych, jako zawodnik, trochę poznałeś na Litwie, w Polsce, Danii, Norwegii, Szwecji, na Malcie. Masz w dorobku mistrzostw i puchar Litwy, medale mistrzostw Polski, Danii. Trochę tego się nazbierało. W którym klubie, kraju, grało ci się najlepiej?

 

D.V.:  W zasadzie w żadnym klubie nie miałem problemów. Może poza pewnym panem, nazwisko przemilczę, który objął Polonię po zdobyciu wicemistrzostwa Polski. To pierwszy trener, z którym nie znalazłem wspólnego języka. Zresztą nie tylko ja, ale cała drużyna. Efekt był taki, że najpierw wylądowałem w rezerwach, po trzech porażkach wróciłem do pierwszego składu, odnieśliśmy trzy zwycięstwa, jeden mecz przegraliśmy i mnie trener uznał za głównego winowajcę. Nie wytrzymałem. Wyjechałem na Litwę, i chociaż maiłem dopiero 24 lata chciałem rzucić piłkę. Wówczas przypomniał mnie trener Łach, prowadzący Górnika Łęczna i ściągnął do klubu na zasadzie wypożyczenia z Polonii, z którą wciąż miałem kontrakt. Chociaż do Łęcznej trafiłem z dużą nadwagą, po w ciągu półtora miesiąca zrzuciłem 12 kilogramów i byłem podstawowym zawodnikiem.

I wówczas przypomniała o tobie Polonia?

D.V.:  I musiałem wrócić do Warszawy, ale nie na długo. Chyba na trzy tygodnie. W europejskich pucharach graliśmy z drużyną z Kopenhagi.  Wypadłem na tyle dobrze, że  wyjechałem do Danii.

Dania była pierwszym krajem na twojej zachodnioeuropejskiej, jak się wówczas mówiło, piłkarskiej drodze. Później były jeszcze dwa kraje skandynawskie: Norwegii i Szwecja, a w międzyczasie wypad na Maltę.

D.V.: Z  Maltą było trochę dziwnie. Wróciłem z Norwegii i chciałem pobyć trochę w domu, ale nie chciałem wiązać się kontraktem z żadnym litewskim klubem, żeby nie mieć problemów z ewentualnym, ponownym wyjazdem za granicę. W ostatnim dniu okienka transferowego zadzwonił znajomy z pytaniem, czy nie chciałbym pograć dziewięć miesięcy na Malcie. Pojechałem zobaczyć jak tam wygląda i zostałem.

Gdybyś dziś miał do wyboru kraje skandynawskie czy Malta to gdzie chciałbyś osiąść?

D.V.: Zdecydowanie w Danii. Polubiłem wszystkie kraje skandynawskie, ale najbardziej Danię. Dlaczego? Może dlatego, że tam jest wszystko poukładane, żyje się spokojnie.

Wróćmy na boisko. W pierwszej reprezentacji Litwy rozegrałeś 33 mecze, strzeliłeś dwa gole. Pamiętasz swój debiut, swego pierwszego gola?

D.V.: Zadebiutowałem w wygranym 5:0 meczu z Estonią. Wiedziałem, ze wcześniej czy później, ale spełnię swoje marzenie i zagram w pierwszej reprezentacji. Szedłem do niej pokonując wszystkie szczeble. Grałem w drużynach narodowych we wszystkich kategoriach wiekowych, a w U-21 byłem kapitanem. Wyczuwałem, że mój czas na pierwszą drużynę nadchodzi. Pierwszego gola w kadrze strzeliłem z karnego w towarzyskim mecz z Portugalią przed mistrzostwami Europy. Tego dnia rano urodziła się moja pierwsza córka Donata Mija.  A drugiego i jak się okazało ostatniego gola w kadrze zdobyłem w meczu z Wyspami Owczymi.

A czułeś, że nadchodzi czas pożegnania z kadrą? Przeciwko komu po raz ostatni wybiegłeś na boisko w koszulce z Pogonią na piersi?

D.V.: Z kadrą pożegnałem się w roku 2004 meczem z Hiszpanią, który zakończył się bezbramkowym remisem. Było to spotkanie w ramach eliminacji do Mistrzostw Świata. Nie czułem żalu, ale było mi smutno.

Jak, z perspektywy czasu, z ławki trenera, oceniasz swoją piłkarską karierę?

D.V.: Chyba jako piłkarz dałem z siebie wszystko, a może nieco więcej. Zawsze decyzje podejmowałem sam, szedłem tam gdzie mnie chciano, gdzie uważano, że mogę pomóc drużynie. Chyba zrobiłem jeden błąd. Mam na myśli decyzję o odejściu z FC København.

W jakich okolicznościach zmieniłeś boisko na ławkę trenera?

D.V.:  To był rok 2006, w Vetrze Wilno. Doznałem kontuzji stawu skokowego. Lekarze twierdzili, że potrzebuję dużo czasu żeby dojść do pełnej sprawności, a jeszcze więcej, żeby wrócić na boisko. O ile w ogóle powrót będzie jeszcze możliwy. Miałem już 33 lata. Prowadzący wówczas Vetrę rosyjski trener zaproponował mi, żebym został jego asystentem. Uznałem, że wcześniej czy później i tak będę musiał zakończyć karierę piłkarską, a tu jest okazja pozostania przy piłce więc trzeba z niej skorzystać. Współpracę rozpoczęliśmy w styczniu 2007 roku, a w maju, po odejściu rosyjskiego trenera, zostałem pierwszym szkoleniowcem. Wzbraniałem się, mówiłem, że nie mam niezbędnego doświadczenia, ale władze klubu postawiły na swoim. Nie bałem się odpowiedzialności, bo miałem okazję podpatrywać pracę dobrych trenerów na Litwie, w Polsce Engel, Małowiejski, w Danii Roy Hodgson. Miałem dobre relacje z zawodnikami, a władze klubu obiecały najdalej idącą pomoc to się ostatecznie zgodziłem. Poprzestawiałem zespół według własnego pomysłu i poszło nam dobrze zarówno w lidze, jak i w europejskich pucharach, w których wygraliśmy z Legią Warszawa.

A jak trafiłeś na trenerską ławkę w reprezentacji Litwy?

D.V.: Dobrą postawę Vetry zauważyły władze piłkarskie Litwy i szkoleniowiec z Portugalii prowadzący wówczas naszą narodową drużynę. Uznali, że jestem dobrym materiałem na początek na asystenta trenera reprezentacji. I współpracowałem z kadrą aż do zakończenia  eliminacji do Mistrzostw Europy 1012. Kadrę objął trener z Węgier Laslo Sabo i postawił warunek: reprezentacja albo klub. Wybrałem klub – Wigry Suwałki. Nie dało się bowiem pogodzić systematycznej obserwacji spotkań na Litwie z prowadzeniem drużyny w Polsce.

Jeżeli już doszliśmy do Polski. Miałeś w swoje karierze taki czterodniowy epizod. W dniach 24-27 kwietnia 2009 roku prowadziłeś Stomil Olsztyn.

D.V.: To fakt, było coś takiego w moim trenerskim życiorysie. Zadzwonił od mnie prezes Stomilu, przedstawił ofertę, którą ja wstępnie przyjąłem, spakowałem walizki i pojechałem do Olsztyna. Na miejscu znalazłem się w nocy, a rano trzeba było wyjechać na mecz do Kolejarza Stróże. Miałem czas żeby rzucić okiem na stadion, na którym grał Stomil, zapoznać z zawodnikami i w drogę. Jechaliśmy czymś większym od busa, ale mniejszym do autokaru. Pomimo zmęczenia podróżą, zmiany trenera Stomil zremisował w Stróżach 1:1. Po powrocie do Olsztyna i przeanalizowaniu tego co widziałem, postanowiłem podziękować prezesowi Stomilu i wrócić na Litwę.

Dwa lata później przyszedłeś do Wigier w charakterze karetki pogotowia ratunkowego. I udało się. Kiedy po 30 kolejkach obejmowałeś Wigry, te z 35 punktami zajmowały 14 miejsce, po 34 kolejkach zakończyły rozgrywki na miejscu 12 z dorobkiem 41 punktów.

Czy, a jeśli tak to jaki był sens zamiany czołowego klubu litewskiej ekstraklasy, uczestnika europejskich pucharów na polską drużynę broniącą się przed spadkiem z II ligi?

D.V.: Nie byłem już wówczas pierwszym trenerem w Suduvie Mariampol. W litewskiej ekstraklasie zajęliśmy drugie miejsce. Prezes klubu miał jednak wątpliwości czy prowadząc Suduvę powinienem dalej pracować jako drugi trener reprezentacji Litwy. Na siedem kolejek przed zakończeniem rozgrywek mieliśmy równą liczbę punktów z Ekranasem Ponievieżys. Pojechałem na kadrę, wróciłem i wówczas przegraliśmy ważnym mecz ligowy na własnym boisku, po którym straciliśmy szansę na mistrzostwo Litwy. Po zakończeniu rozgrywek zdecydowałem się na odejście z Suduvy i pracę jako drugi trener kadry narodowej. A Wigry? Szanuję każdą pracę bez względu na to z kim i gdzie. Kiedy odszedłem z Suduvy zadzwonił prezes Wigier Dariusz Mazur i poprosił, żebym poprowadził drużynę do końca rozgrywek, postarał się uratować przed degradacją. Wiedziałem, że sytuacja jest niemal tragiczna, ale nie boję się wyzwań. Przyjechałem, wygraliśmy dwa mecze, dwa przegraliśmy i utrzymaliśmy się w II lidze. Niech jednak nikt nie próbuje mi wmawiać, że to moja zasługa. To był zbieg okoliczności, szczęśliwych okoliczności dla mnie i dla klubu.

Wigry prowadziłeś w 52 meczach o II-ligowe punkty. Które z tych spotkań utkwiło ci w pamięci?

D.V.:  Pamiętam ten ostatni, z Unią Tarnów.

Dlaczego właśnie mecz, który na konferencji prasowej określiłeś mianem katastrofy, trenerzy i zawodnicy powinni strać się jak najszybciej zapomnieć.

 

D.V.: Użyłem tego słowa, bo zagraliśmy bardzo słabo. Wygrywając wcześniej trzy mecze podnieśliśmy sobie porzeczkę wysoko. A tu taka wpadka. Gorzej już zagrać nie możemy, nie ma na to szans.

To która z drużyn, ta z meczu z Garbarnią, Siarką, Puszczą czy Unią jest tą, prawdziwą drużyną, drużyną zbudowaną przez trenera Donatasa Venceviciusa. W którym meczu drużyna zagrała najlepiej, była najbliższa tej, jaką chciałbyś mieć przez całą rundę?

D.V.:  Do ideału nam jeszcze bardzo daleko. Było kilka spotkań towarzyskich, w których chwilami gra układała się tak, jak bym chciał. Towarzyskie mecze to jednak inna bajka. Być może na grę szybką piłką, na jeden-dwa kontakty, na całej szerokości i długości boiska, z asekuracją, wymianą w ataku i obronie, nie pozwala jeszcze boisko. W trzech pierwszych meczach było kilka bardzo dobrych, składnych akcji. Ale to jeszcze nie to co bym chciał widzieć.  Ciągle popełniamy dużo indywidualnych błędów zwłaszcza w obronie. W wygranych meczach mieliśmy sporo szczęścia, bo rywale też mili sytuacje na strzelenie goli.

A co czuje trener, który w drugiej połowie wpuszcza zawodnika rezerwowego wyznaczając mu konkretne zadania, a ten, w ciągu zaledwie czterech minut dwukrotnie karany jest żółtą kartką, a w konsekwencji czerwoną i musi opuścić boisko?

 

D.V.: … (długie milczenie). Lepiej będzie jak na to pytanie nie odpowiem.

Przed wami kolejne dwa ciężkie i w dodatku wyjazdowe mecze. Zdaniem wielu kibiców to właśnie spotkania w sobotę w Lublinie z Motorem, a następnie w środę w Elblągu z Olimpią, będą prawdziwym sprawdzianem tego, na co stać Wigry po zimowych zmianach kadrowych. Obaj rywale też potrzebują punktów i na pewno nie oddadzą ich bez walki.

D.V.: Wiem, że będzie bardzo ciężko i to z kilu powodów. Pierwszy to stan boisk, na których przyjdzie nam grać. Na pewno daleko im będzie do stanu suwalskiej murawy. Wiemy, że w Lublinie płyta boiska jest w stanie tragicznym, ale gry na niej nie unikniemy. To będą mecze walki. Nie będzie gry, ale walka, walka, walka. Od swoich piłkarzy oczekuję, że ją podejmą. Kto nie pęknie, ten wygra.

Stać twoją drużynę na taką walkę, na wytrzymanie ciążącej na niej presji?

D.V.:  Myślę, że tak. W meczu z Unią dostaliśmy lekcję pokory z jednej strony, a waleczności o każą piłkę, o każdy nie metr ale centymetr boiska. Unia pokazała, jak drużyna nie mająca wielkich umiejętności piłkarskich powinna grać, żeby wygrać mecz. Chcę wierzyć, że mecz z Tarnowem był wypadkiem przy pracy, który już się nie powtórzy.

Z wiarą, ze rzeczywiście mecz z Unią był wypadkiem przy pracy dziękuje za rozmowę i, razem z kibicami, czekam na pomyślne wieści z Lublina, a następnie z Elbląga.

Rozmawiał: Tadeusz Moćkun

UDOSTĘPNIJ NA FACEBOOKU
SPONSORZY
SPONSORZY GENERALNI
PATRONAT SAMORZĄDOWY
SPONSORZY OFICJALNI
SPONSOR MEDYCZNY

WIGRY SUWAŁKI 1947-2017


RAZEM TWORZYMY LEGENDĘ

WIGRY SUWAŁKI S.A.


WIGRY SUWAŁKI S.A.

Zarzecze 26
16-400 Suwałki
Polska
Telefon: 87 566 57 08

OBSERWUJ NAS


Suwalski Klub Sportowy Wigry. Wszystkie prawa zastrzeżone

Projekt i wykonanie: R&P New Media